kontakt@pozatrasa.pl
+48 22 350 73 46

Trzy Gujany. Tam, gdzie Amazonia spotyka chaos administracyjny i resztki imperiów

Trzy Gujany

Trzy Gujany – Surinam, Gujana i Gujana Francuska, to kraje rozrzucone przy północnym skraju Ameryki Południowej. Na mapie wyglądają jak niewielki, ledwo widoczny pas zieleni, ale to tylko złudzenie. W rzeczywistości każdy z nich to osobna historia – inny język, inne zaszłości, inne frustracje. Jeden mówi po angielsku i buduje swój dobrobyt na ropie, drugi pachnie jawajskim jedzeniem i śpiewa w pięciu językach jednocześnie, a trzeci to tropikalna flaga Unii Europejskiej powiewająca nad amazońskim błotem.

To nie była wyprawa dla tych, którzy lubią wygodę, rozkłady jazdy i gotowe pakiety z katalogu. Tutaj wszystko działa – ale nie wiadomo kiedy. Drogi kończą się w połowie trasy, promy odpływają, kiedy chcą, a granice są teoretycznie otwarte, ale praktycznie zależą od humoru jednego pogranicznika z gwizdkiem. Planujesz z marginesem na wszystko: pogodę, przeprawę, i to, że kierowca zniknie na trzy godziny, bo „coś miał do załatwienia”. Podróżowaliśmy przez trzy Gujany z determinacją, cierpliwością i zapasem repelentu. I o dziwo – przetrwaliśmy. Co więcej: zrozumieliśmy, że mimo wspólnej dżungli, rzek i kolonialnych blizn, każda z tych krain opowiada zupełnie inną historię. A czasem – wręcz z innej epoki.

Udało nam się odwiedzić wszystkie trzy – tę niezwykłą trylogię, do której wcześniej czy później, a zwykle raczej później, trafia każdy, komu zwykłe podróże przestały wystarczać. To nie była wyprawa dla miłośników prostych tras, asfaltu i punktualnych rozkładów jazdy. Tu trzeba planować z ołówkiem, cierpliwością i marginesem na wszystko, co może pójść nie tak. Drogi, które na mapie wyglądają obiecująco, w rzeczywistości często kończą się w błocie, dziurach albo w kłębowisku korzeni. Granice? Otwarte – w teorii. W praktyce zależne od kaprysu urzędnika, pogody i tego, czy prom akurat nie zepsuł się poprzedniego dnia.

Między Gujaną Francuską a Surinamem jest jeszcze znośnie – dwie godziny asfaltem z Cayenne, potem przeprawa promowa przez rzekę Maroni. Całkiem sprawnie, jeśli nie liczysz much i wilgoci. Ale granica między Surinamem a Gujaną to już inna liga. Można by rzec – afrykańska. Postoje liczy się tu w godzinach, nie minutach. Formalności rozciągają się jak guma do żucia. Wszystko niby działa, ale nikt nie wie dokładnie jak.

I w tym właśnie tkwi piękno tej podróży. Bo każde z tych państw jest inne. Gujana Francuska to Unia Europejska z tropikalnym kacem – formalnie najdalej wysunięty region Europy, ale mentalnie jakby nadal niepewny, czy bardziej należy do Brukseli, czy do buszu. Surinam to jedyny prawdziwy autentyk – kraj z mozaiką ludzi, języków i smaków, którego nie zdążyło przeżuć ani imperium, ani globalna turystyka. A Gujana Brytyjska – dziś już po prostu Gujana – to państwo, które z ropą pod ziemią i zachodnimi inwestorami na horyzoncie, powoli zaczyna wierzyć, że to właśnie ono stanie się nowym centrum świata.

Z góry wszystko wygląda jak ocean zieleni. Dżungla wylewa się na horyzont bez końca. To ona dyktuje warunki – nie paszport, nie polityka. Ale pod tą zielenią pulsują trzy zupełnie inne światy. Niby sąsiadujące, ale jakby oderwane od siebie czasowo i tożsamościowo. Trzy Gujany – jak trzy różne sny na wspólnym materacu Amazonii.

W Gujanie mówi się z karaibskim akcentem o polityce, która dzieli. W Surinamie języki zmieniają się jak przyprawy na rynku w Paramaribo, a religie mieszają się przy jednym stole. W Gujanie Francuskiej zaś – Unia Europejska zderza się z bagnem i duchami Maronów. Trzy światy. Jeden klimat. Zero oczywistości.

I. GUJANA – Ale po kolei, zacznijmy od Gujany – zwanej kiedyś Gujaną Brytyjską. To kraj, który nie pasuje. Ani do Ameryki Południowej, ani do Karaibów, ani do kolonialnych narracji, które znamy z książek. Wielu moich znajomych nadal sądzi, że „Gujana” to gdzieś w Afryce. A tymczasem to Ameryka – i to taka, do której niezwykle trudno zdobyć wizę.

Jego stolicą jest Georgetown – jedyne prawdziwe miasto w kraju. Miejsce, które wygląda, jakby XIX wiek zatrzymał się na dobre. Drewniane domy na palach, kościół św. Jerzego, rynki pełne ryb, korzeni i dymu. Wszystko tu leży poniżej poziomu morza – zarówno dosłownie, jak i w przenośni. System kanałów i holenderskich wałów próbuje jeszcze coś chronić, ale w głębi duszy miasto wie, że walczy z nieuniknionym. Reszta kraju? Niewidzialna. 90% ludności skupia się na wybrzeżu. Dalej – dzicz. Rzeki, jaguary, plemiona i mgła. Dzieci „chodzą” do szkoły łodzią. Sygnał telefoniczny to rzadkość. Opowieści rozchodzą się szybciej niż prąd. A życie – mimo wszystko – trwa.

Na papierze wszystko błyszczy. 38% wzrostu PKB. Złoża ropy. Inwestycje. ExxonMobil. Ale jeśli wejdziesz głębiej – zobaczysz kraj, który dopiero uczy się, jak przekuć miliardy w mosty, w szkoły, w szpitale. Podziały etniczne? Są. I są realne.

Indo-Guyanejczycy – stanowią ponad 40% populacji. Potomkowie robotników z Bihar i Tamil Nadu, którzy przybyli tu po abolicji niewolnictwa. Obchodzą Diwali, śpiewają bhajany, gotują dhal i roti. Mają swoje partie, swoje media, swoje szkoły.

Afro-Guyanejczycy – około 30%. Potomkowie niewolników. Przodują w wojsku, policji, administracji. Ich rytmy to reggae, soca i gospel. Oni również mają swoje organizacje, swój głos – i swoją pamięć.

Są też mniejsze grupy: Chińczycy, Portugalczycy z Madery, Karaibowie, Metysi, rdzenne plemiona – Macushi, Wapishana, Arawak. Mówią innym językiem. Czasem w ogóle nie mówią, tylko patrzą.

To kraj o wielu twarzach. I o jednej wspólnej potrzebie – by w końcu być sobą. A mimo to, Gujana hipnotyzuje. Chutney rozbrzmiewa z głośników. Cricket to więcej niż sport. A Diwali potrafi rozświetlić Georgetown jaśniej niż wszystkie jego latarnie razem.

Trzy Gujany

I ten moment – nad wodospadem Kaieteur. Żadne zdjęcie nie odda tej skali. To nie tylko najważniejsza atrakcja przyrodnicza Gujany – to jedno z najbardziej mistycznych miejsc całego kontynentu. Wodospad spada z wysokości 226 metrów – czyli ponad pięciokrotnie więcej niż Niagara – a jego wody, wypływające z górskiego płaskowyżu, rozbijają się z hukiem o skały w dole. Ale nie ma tu barierek, sklepów z pamiątkami ani tłumów. Najczęściej jesteś tam sam – z mgłą, z ciszą i z własnym niedowierzaniem. To nie jest wodospad, który się tylko ogląda. To miejsce, które się przeżywa. Słucha się szumu, który nie milknie ani na chwilę. Czuje się drżenie w klatce piersiowej. I świadomość, że świat ma jeszcze miejsca, które się nie poddały.

Trzy Gujany

II. SURINAM – jawajskie curry, afrykańskie bębny i holenderski akcent

Zanim zaczniemy o zapachach curry i dźwiękach bębnów – jedno trzeba powiedzieć jasno: Surinam był przez stulecia holenderską kolonią. I ślady tej przeszłości są obecne do dziś – nie tylko w języku, ale też w mentalności, infrastrukturze i lotach międzykontynentalnych. Holendrzy pojawili się tu w XVII wieku i szybko uczynili z Surinamu plantacyjną kolonię cukrową, brutalnie eksploatując afrykańskich niewolników, a potem kontraktowych robotników z Azji. Ich obecność, mimo niepodległości ogłoszonej w 1975 roku, nadal jest odczuwalna. Wielu potomków Surinamczyków mieszka dziś w Holandii – w samym Amsterdamie i Rotterdamie są całe surinamskie dzielnice. A co najciekawsze – linia lotnicza KLM nadal utrzymuje bezpośrednie połączenia z Paramaribo, jakby czas się zatrzymał. Samoloty z niderlandzką flagą codziennie przecinają Atlantyk, łącząc tropiki z dawnym imperium, jakby Surinam nadal był częścią Niderlandów – choć formalnie już dawno przestał nią być.

Surinam nie rzuca się w oczy. Jest jak cień historii, który nie miał ochoty zostać celebrytą. A przecież to kraj o tak wyjątkowej konstrukcji społecznej, że nawet najbardziej doświadczony etnograf może poczuć się tu jak uczeń. To państwo, które od zawsze było mozaiką – tylko nikt jej dotąd nie skatalogował do końca. I dobrze. Bo Surinam nie znosi uproszczeń.

Trzy Gujany

Paramaribo – stolica, wciąga od pierwszego spaceru po drewnianych chodnikach. Miasto pachnie smażonymi bananami, kadzidłami i przyprawami z Indonezji. Dzieci grają w piłkę pod katedrą, kobiety w kolorowych sari przemykają pod afrykańskimi chustami, a meczet rzuca cień na synagogę. Tak, stoją tuż obok siebie – jakby świat zapomniał o podziałach.

Społecznie to tygiel, w którym nie da się wskazać większości. Jawajczycy – przywiezieni przez Holendrów z Indonezji – dziś stanowią około 14% ludności. Zachowali język, religię, kuchnię. Ich pom z taro i bami smakują jak dom, choć dom jest po drugiej stronie globu.

Hindusi – potomkowie robotników kontraktowych z Bihar i Uttar Pradesh – to blisko 27% populacji. Ich świątynie, stroje i święta nadają ton całym dzielnicom. Obchodzą Diwali z takim rozmachem, jakby to był Nowy Rok dla całego kraju. Gotują dhal, roti, curry. A między religią a rytuałem – przemycają pamięć przodków.

Kreole – potomkowie afrykańskich niewolników – nadają miastu puls. Ich bębny, śpiew, gospel, kuchnia i energia tworzą rytm codzienności. A obok nich – Maronowie. Potomkowie zbiegłych niewolników, którzy schronili się w dżungli, tworząc własne społeczności, niezależne od kolonialnego prawa. Do dziś żyją w interiorze, z dala od asfaltu i sieci komórkowych, zachowując język, struktury społeczne i duchowość, której nie da się wpisać w żadną kategorię.

Są też Chińczycy – niepozorni, ale wszędzie obecni. Są rdzenni Indianie – Lokono, Trio, Wayana – i ich życie toczy się własnym rytmem, poza kalendarzem państwowym. A nad tym wszystkim – holenderski jako język urzędowy. Formalność, która w praktyce ustępuje sranan tongo – lokalnemu kreolskiemu, brzmiącemu jak jazzowany angielski zmieszany z portugalskim i afrykańskim. Surinam to kraj, który nie udaje wielokulturowości. On nią po prostu jest. Nie znajdziesz tu politycznych kampanii pod hasłem „tolerancja”. Tutaj sąsiad obchodzi święta z tobą, choć sam świętuje inne. Tutaj nie pytasz „kim jesteś” – bo każdy jest z kilku miejsc naraz. Ale żeby zrozumieć Surinam, trzeba ruszyć w głąb. Tam, gdzie kończy się asfalt, a zaczyna rzeka. Do Palumeu, do Drietabiki, do Gunsi. Nazwy, które brzmią jak zaklęcia. To tam Maronowie żyją tak, jak ich przodkowie – drewniane domy, ognisko, rytm bębna, maniok. Telefony milczą, ale dżungla mówi. Wodospady nie mają nazw, a opowieści podróżują łodziami.

Kuchnia? To historia w talerzu. Pom z korzenia taro. Saoto – jawajski rosół z ryżem. Roti z kurczakiem – lepsze niż w Bombaju. Satay, nasi goreng, herheri. I piwo Parbo – złote, lekkie, z pianką wspomnień. Tutaj wszystko ma smak, zapach i historię.

Surinam nie oferuje filtrów, ani turystycznych wygładzaczy. Ale jeśli lubisz siedzieć na werandzie z kimś, kto mówi w języku, którego nie znasz, i mimo to się rozumiecie – to miejsce jest dla ciebie. Tu nie ma jednej definicji „domu”. Ale za to każdy znajdzie tu swoją wersję spokoju.

III. GUJANA FRANCUSKA – euro w dżungli i rakiety wśród palm

Gujana Francuska to kraj, który nie powinien istnieć – a jednak istnieje. Formalnie część Francji, de facto żyjąca własnym, dzikim rytmem. Największy region Unii Europejskiej poza Europą. Jednocześnie miejsce startu rakiet Ariane i ojczyzna duchów Maronów. W Kourou odlicza się do startu. W Camopi liczy się dni w rytmie księżyca.

Pierwsze kroki w Cayenne są jak zderzenie dwóch światów. Z jednej strony: croissanty w klimatyzowanych piekarniach, francuskie tablice rejestracyjne, szyldy w urzędach, mundury gwardii republikańskiej. Z drugiej – rynek pełen manioku, rumu, przypraw, kobiet z Haiti i mężczyzn z Surinamu, którzy sprzedają wszystko: od ryby po opowieści. Nad tym wszystkim unosi się wilgoć. I dym.

Trzy Gujany

Kultura? Totalna mieszanka. Kreole, Hmongowie z Laosu, Brazylijczycy, Maronowie, rdzenni Indianie, Francuzi z metropolii, nielegalni imigranci z Haiti. Na jednej ulicy można usłyszeć francuski, portugalski, kreolski, saramekan, hmong, angielski, a także cichy język dżungli. Tu każda religia ma swój dom: od katolicyzmu, przez animizm, po voodoo.

Ale im dalej od Cayenne, tym mniej „Francji”. Interior zaczyna się zaraz za rogatkami. Tam asfalt ustępuje czerwonemu błotu. Rzeka Maroni – granica z Surinamem – to jedyna droga. Pirogi są jak taksówki, ale też jak ambulanse, jak szkoły, jak poczta. Bo w głębi kraju, tam gdzie żyją Maronowie i Indianie, nie ma sygnału. Nie ma prądu. Nie ma państwa. Są społeczności, które przez wieki nauczyły się radzić sobie same.

W Kourou startują rakiety. ESA wysyła satelity, a francuska flaga powiewa na wieżach. To miejsce futurystyczne, absurdalne – i symboliczne. Bo kosmodrom to z jednej strony rozwój, technologia, Europa, a z drugiej – przypomnienie, że kolonializm może dziś mieć kształt rakiety i nazwę agencji kosmicznej. A zaraz obok – wsie, gdzie dzieci nie mają internetu, a najbliższy lekarz mieszka trzy dni drogi pirogą. Tam papillon nie jest tylko literacką legendą. Duch Henriego Charrière’a wciąż unosi się nad Diabelską Wyspą i ruinami kolonii karnej w Saint-Laurent-du-Maroni. Gujana Francuska to miejsce, gdzie historia nie została zapisana, tylko wytatuowana na ziemi. Bo zanim powstał kosmodrom, zanim pojawiły się szkoły i croissanty, ta ziemia była jednym z najbardziej ponurych punktów na mapie francuskiego kolonializmu. Gujana była przez dekady kolonią karną – miejscem zsyłek, cierpienia, śmierci i zapomnienia. Setki, tysiące ludzi – od drobnych złodziei po więźniów politycznych – trafiały tu na wyroki, z których nikt nie wracał. Na Diabelskiej Wyspie, jednej z Îles du Salut, odbywały się egzekucje i powolne konanie. Słynny „Papillon” to tylko jedna z wielu historii.

Kolonia była brutalna i odizolowana. Więźniowie nie tyle odbywali karę, co znikali z systemu. Tropikalne choroby, niedożywienie, przemoc – wszystko to było częścią systemu. A z drugiej strony – ci, którzy tu rządzili, korzystali z lokalnych zasobów: drewna, niewolniczej pracy, później pracy kontraktowej. Francuski system kolonialny zbudował tu model gospodarki opartej na wydobyciu i wyzysku. Handel drewnem, trzcina cukrowa, później złoto – wszystko to odbywało się kosztem ludzi i dżungli. Francja była daleko, ale jej ręka sięgała głęboko – aż po serca i kręgosłupy tych, którzy musieli tu żyć lub umierać.

Oficjalnie – to region zamorski. Część Unii Europejskiej. Ludzie mają paszporty francuskie, głosują w wyborach do PE, korzystają z euro. Ale to euro w kieszeni często jest jedyną oznaką przynależności do Brukseli. Infrastruktura? Słaba. Bezrobocie? Ponad 20%. Ceny – jak w Paryżu. Pensje – jak w Amazonii.

Do tego dochodzi jeszcze pewien trudny do zignorowania ton – ton francuskiego paternalizmu. W relacjach codziennych wyraźnie widać, że przybysze z metropolii – szczególnie ci związani z administracją i sektorem publicznym – często zachowują się jak kolonialni zarządcy. Wychodzi z nich przekonanie o wyższości cywilizacyjnej, które może uchodzić w Paryżu, ale tutaj, w wilgotnym buszu, brzmi groteskowo. To właśnie ta postawa – pozornie elegancka, ale podszyta pogardą – była jednym z powodów, dla których Francję wyrzucono niemal z całej Afryki Zachodniej. Mali, Burkina Faso, Niger – to tylko niektóre kraje, które w ostatnich latach wyprosiły francuską obecność wojskową i dyplomatyczną, nie mogąc już znieść tego dyktowanego z góry tonu. I szczerze mówiąc – trudno im się dziwić. Osobiście nie przepadam za francuskim podejściem na peryferiach – zbyt często jest to wymieszany koktajl ignorancji, wyższości i językowej arogancji. Angielski? Oficjalnie nikt nie zabrania. Ale spróbuj go użyć przy wejściu do Ariane Space Center – zobaczysz wtedy całą mimikę tej asymetrii. Tu francuski to nie tylko język – to narzędzie władzy, często używane do podkreślania dystansu. Europejski kolonializm nigdy nie zniknął – po prostu zmienił mundur na garnitur.

Mimo wszystko – albo właśnie dlatego – Gujana Francuska ma w sobie magię. Gdy płyniesz rzeką Oyapock, kiedy śpisz w hamaku na werandzie, kiedy słuchasz opowieści o duchach przodków – wszystko inne znika. Nie jesteś już ani w Europie, ani w Ameryce. Jesteś w dżungli. Jesteś w miejscu, które nie zna kompromisów.

To ostatnia granica Unii. I być może jej najcenniejsze lustro. Bo pokazuje Europie, że równość i solidarność brzmią inaczej, gdy obok ciebie jest anakonda, a twoje dziecko chodzi do szkoły tylko wtedy, gdy nie pada.

Choć dżungla tu wszechobecna i wodospady zapierają dech, wybrzeże Gujan – paradoksalnie – nie zachęca do plażowania. W rzeczywistości to jedno z najmniej przyjaznych wybrzeży równikowych na całym kontynencie. Nie znajdziesz tu turkusowej wody ani białego piasku jak na sąsiednich karaibskich wyspach. Zamiast tego – ogromne obszary namorzynowe, szerokie estuaria i rzeki niosące brunatny, ciężki muł prosto do Atlantyku. Ocean jest tu mętny, z silnymi prądami, niebezpieczny. Plaż w europejskim rozumieniu prawie nie ma, a te, które są – często leżą w cieniu koparek lub ukryte są za zaporami z błota. To nie miejsce na kąpiel – to miejsce, gdzie natura ma przewagę i nie chce jej oddać.

Z mojej perspektywy – zarówno jako podróżnika, jak i organizatora wypraw – Trzy Gujany to podróż warta każdego wydanego euro, każdej godziny spędzonej w deszczu i każdej kolejki na granicy. To nie jest Ameryka Południowa, jaką znamy z Kolumbii czy Brazylii. To nie samba, nie favela, nie telenowela. To Ameryka w wersji, o której się nie mówi – złożona, zapomniana i autentyczna.

I choć każda z Gujan jest inna, dla mnie to Surinam zostawił największy ślad. Uważam go za jedno z najbardziej kosmopolitycznych państw świata. Nigdzie indziej nie widziałem takiej naturalnej harmonii pomiędzy kulturami, religiami i językami. Tam nie trzeba mówić o tolerancji – bo jest codziennością. Nie trzeba ogłaszać różnorodności – bo żyje się nią od pokoleń.

Podróżując po Trzech Gujanach, człowiek zdaje sobie sprawę, że świat może być chaotyczny, sprzeczny i niespójny – a mimo to piękny. I właśnie dlatego warto tam jechać. Nie po pocztówki. Po doświadczenie. To podróż do świata, który dopiero uczy się, czym jest rozwój – i dla kogo ma on działać. W Gujanie ropa wypływa z oceanu, ale nie dopływa do szkół i szpitali. W Surinamie złoto jest w rzekach, ale pensje toną w inflacji. W Gujanie Francuskiej są rakiety, euro, paszporty UE – ale brak podstawowej opieki zdrowotnej w interiorze.

To region, gdzie przyszłość jeszcze nie przyszła, ale już się o nią toczy gra. Gdzie międzynarodowe firmy liczą zyski, a lokalne społeczności wciąż liczą na drogę, która połączy je z resztą świata. Gdzie gospodarki balansują między surowcami a uzależnieniem od dawnych metropolii. A społeczeństwa – między pamięcią o niewolnictwie a realiami globalizacji.

Trzy Gujany to nie tylko opowieść o tym, gdzie jesteśmy. To też pytanie o to, dokąd zmierzamy – i kto zostanie w tyle, jeśli nie zdamy tego egzaminu z historii, polityki i empatii. To trzy różne kraje ale jedna wspólna lekcja: że rozwój bez równości to tylko statystyka. I że nawet w cieniu dżungli, gdzie GPS zawodzi, wciąż można jasno zobaczyć, gdzie leży prawdziwa przyszłość.

To, co czyni te miejsca tak unikalnymi, to nie tylko ich przyroda i kolonialna przeszłość – ale także ludzie, którzy przybyli tu z najróżniejszych zakątków świata i stworzyli własne mikrokosmosy. W każdej z Gujan znajdziemy potomków niewolników z Afryki, robotników kontraktowych z Indii, Chin, Indonezji, a nawet Portugalii i Bliskiego Wschodu.

W Gujanie potomkowie Hindusów i Afrykanów wciąż dzielą się politycznie i kulturowo – ale też uczą się, jak żyć razem. Chińscy kupcy, Portugalczycy z Madery, rdzenne plemiona – wszyscy tworzą mozaikę, która mimo napięć, tętni życiem.

W Surinamie – ta różnorodność to chleb powszedni. Jawajczycy z Indonezji, Hindusi, Kreole, Maronowie, Chińczycy, rdzenni mieszkańcy, a nawet niewielka grupa Żydów – żyją obok siebie, zachowując tożsamości, języki, religie i kuchnie. To nie eksperyment. To rzeczywistość, która zaskakuje swoją harmonią.

W Gujanie Francuskiej – ten patchwork jest jeszcze bardziej intensywny. Hmongowie z Laosu, Brazylijczycy, imigranci z Haiti i Surinamu, Francuzi metropolitalni – każdy z innym statusem, językiem, historią. Czasem razem, czasem obok siebie, ale zawsze w tym samym tropikalnym rytmie.

To przybysze – przymusowi i dobrowolni – ukształtowali dzisiejsze Gujany. I choć historia ich spotkań bywała brutalna, to właśnie z niej powstała ta niespotykana mieszanka: miejsce, gdzie świat nauczył się współistnieć – nie dlatego, że tak chciał, ale dlatego, że nie miał wyboru. I może dlatego działa.

Szczegóły i program podróży do trzech Gujan oraz Trynidadu i Tobago znajdują się na stronie wyprawyO podróżach do Ameryki Południowej czytaj więcej na naszej stronie oraz Facebook. Więcej zdjęć na stronie naszych Galerii z Podróży.

Autor: Łukasz Odzimek